25 maj 2018

Nawet z nudnego meczu robił show. Kolejny Mundial bez Jana Ciszewskiego

Człowiek, który stał się legendą za życia

Krystyna Ciszewska, wdowa po Janie: – Mój zmarły mąż był bardzo kontaktowym człowiekiem. Umiał rozmawiać z ludźmi, a oni – chociaż zabrzmi to może trochę górnolotnie – go pokochali. I nie tylko ci wielcy jak Piotr czy Andrzej Jaroszewicze, ale także tzw. normalni ludzie. Gdy wchodził do restauracji, było widać, że jest przez wszystkich lubiany. Mieliśmy wielu znajomych z różnych sfer.

Joanna Ciszewska, córka Jana z trzeciego małżeństwa: – Kto u nas bywał? Łatwiej powiedzieć, kto nie. Z uwagi na to, że tata był komunikatywny i pogodny, łatwo było z nim nawiązać kontakt. Kiedyś nie było serwisów społecznościowych, więc gdzieś ci ludzie musieli się spotykać. A my mieliśmy duże mieszkanie w Warszawie na ulicy Wałbrzyskiej. Prawie 100 metrów kwadratowych, w związku z tym było się gdzie spotykać. Ojciec przywiązywał do tego bardzo dużą wagę.

Mateusz Borek, komentator piłkarski: – Zapamiętałem go jako człowieka, który był charakterystyczny, charyzmatyczny, a do tego był wybitnym futbolowym gawędziarzem. Starsi piłkarze opowiadali mi, że była to kolorowa postać.

Janusz Garlicki, lekarz piłkarskiej reprezentacji Polski w latach 70. i 80.: – Bardzo serdecznie go wspominam. Uroczy człowiek. Współpracowaliśmy od początku kadencji Kazimierza Górskiego. Ach, ten słynny mecz na Wembley, kiedy to wręcz odebrało mu mowę, gdy zakwalifikowaliśmy się na mundial.

Andrzej Jaroszewicz, były kierowca rajdowy: – Nie da się go źle wspominać, bo to był człowiek jedyny w swoim rodzaju. Mogę mówić o nim w samych superlatywach. Niepowtarzalny egzemplarz. Miał cechę charakteru, którą niewielu może się poszczycić – ludzie do niego lgnęli. Nadal musimy czekać na jego następcę, ale mam coraz większe wątpliwości, czy komentator tego formatu się nam objawi. Wydaje mi się, że Janek pozostanie niedoścignionym wzorem.

Bohdan Łazuka, aktor i piosenkarz: – Dzięki niemu, mówiąc lapidarnie, coś się działo. I nie mówię o jakichś birbanckich historiach czy towarzysko podejrzanych. Działo się w tym sensie, że jeśli człowiek nie miał się do kogo odwołać, to zawsze padało: „Zadzwońmy do Janka Ciszewskiego, on coś nam, mówiąc językiem teatralnym – podsufluje”.

Stanisław Oślizło, wieloletni piłkarz Górnika Zabrze: – Spędziliśmy wspólnie sporo czasu, braliśmy udział w towarzyskich spotkaniach, bywał u mnie w domu. Przyjaźniliśmy się. Bardzo ubolewałem, gdy od nas odszedł.

Janusz Zaorski, reżyser: – Nigdy nie uskarżał się na swoje dolegliwości. To był men, macho. Lubił się napić, umiał dużo wypić. Cały czas pielęgnował wizerunek człowieka, któremu krótsza noga w niczym nie przeszkadza. Że jest stuprocentowym mężczyzną.

Krystyna Ciszewska: – Od jego dwóch wcześniejszych żon odróżniało mnie to, że niczego mu nie zabraniałam. A te jego dwie poprzednie kobiety, bo nie wnikam, czy miał jeszcze jakieś inne narzeczone, czy sympatie – bardzo nie chciały, żeby grał w te konie, żeby nie chodził na karty. A ja nie miałam nic przeciwko! Bo jak człowiek ma z czegoś przyjemność, to nie można mu tego zabronić.

Talent

Tych kilka cytatów potwierdza, jak wyjątkowym człowiekiem był „Cis”. Gdyby żył w obecnych czasach biłby rekordy popularności, uważano by go za ikonę popkultury. Można się spierać, czy był najwybitniejszym komentatorem w historii polskiego sportu, ale na pewno był – a właściwie jest – najsłynniejszym. „Komentował to Ciszewski” – zdarza się słyszeć takie głosy. I nie można z tym polemizować.

Był stworzony do wielkich meczów i… głównie z takich go zapamiętano. Malkontenci wytykają mu, że trafił na najlepszy okres w historii polskiej piłki. I trzeba się z tym zgodzić, bo to jemu przypadło relacjonować słynne mecze Górnika z Romą w 1970 roku, złoto olimpijskie w Monachium AD 1972, eliminacyjny dwumecz Polski z Anglią rok później czy też drogę Biało-Czerwonych po srebro MŚ 1974 i 1982. Nie zapominając o mistrzostwie świata na żużlu Jerzego Szczakiela w 1974 roku czy złotym medalu olimpijskim Jana Kowalczyka w skokach przez przeszkody na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Tyle że jest jeszcze druga strona medalu – taką szansę trzeba umieć wykorzystać. A on, jak mało kto, potrafił nadać transmitowanemu wydarzeniu należytą oprawę. Zarazem nie było w tym przaśności, przesadnej egzaltacji czy nadmiaru kwiecistej mowy. „Cis” odcisnął tak wielkie piętno na polskim futbolu, że gdy osiem lat po jego śmierci Dariuszowi Szpakowskiemu przyszło komentować mecz Anglia – Polska, przedstawił się widzom jako… Dariusz Ciszewski.

– Świetny narrator, doskonale czuł emocje widza. Wiedział, czego widz potrzebuje i jak ma zagrać na emocjach, by stworzyć odpowiedni klimat widowiska. Wybitny gawędziarz – z taką pozytywną konotacją. Bo to sztuka opowiadać tak, by była cisza, a ludzie ze zdumienia mieli otwarte usta – ocenia Borek, który pamięta komentarz Ciszewskiego z jego ostatniego wielkiego turnieju. Było to w 1982 roku, a dziennikarz Polsatu Sport miał wtedy niespełna dziewięć lat. – Jako młody chłopak byłem zafascynowany dwoma komentatorami: Janem Ciszewskim i Stefanem Rzeszotem – dodaje.

– Jestem ateistą, więc w Boga nie wierzę, ale muszę przyznać, że dostał jakieś nadprzyrodzone uzdolnienia w używaniu słów, komponowaniu zdań i brzmieniu głosu. Miał świetne wyczucie, kiedy trzeba zastosować pauzę, kiedy coś mocniej podkreślić. Geniusz w swoim zawodzie – mówi Jaroszewicz.

– Imponowało mi to, że wczuwał się w widza. Bo to nie jest tak, że komentator musi mówić o każdym podaniu – widz ma to przecież na ekranie. Natomiast Janek potrafił zrobić odpowiedni nastrój, duży event z każdego meczu. Potrafił stworzyć taką atmosferę, że ludzie nie chcieli odchodzić od telewizorów. To jest duża umiejętność i w pewnym sensie reżyseria. A ja, jako reżyser, potrafię to docenić – zaznacza Zaorski.

Ciepło mówi o nim także żona. – Potrafił zrobić wielkie przedstawienie z rzeczy, która wydawała się szara, malutka. Taki brylant, jak on, zdarza się bardzo rzadko. Był utalentowany pod każdym względem. I nie mówię tego dlatego, że był moim mężem.

Legenda

Legendę Ciszewskiego budowało także to, że w jego czasach nie było tylu kanałów telewizyjnych i transmisji sportowych. Komentatorom łatwiej było kłaść podwaliny pod swoje pomniki. – Dzisiaj widowisko sportowe spowszedniało. Mamy mecze od poniedziałku do niedzieli, komentatorów pewnie jest kilkunastu, następnych kilkudziesięciu ma wpisane w rubryce „komentator” – mówi z przekąsem w głosie Borek i dodaje. – Wtedy transmisja sportowa była świętem. Pustoszały ulice, czekaliśmy na każdy mecz tygodniami, jeśli nie miesiącami. Transmisje europejskich pucharów to był inny świat. Gdy komentator wymieniał nazwę stadionu Juventusu – Stadio Comunale – to już to pobudzało wyobraźnię, bo nie było internetu i dostępu do informacji jak dziś.

Zaorski: – Proszę pamiętać, że jego transmisje to najlepsze lata polskiej piłki. A jak jest sukces, to i komentator nam się podoba, bo jako pierwszy przekazuje nam te wspaniałe wiadomości. Dlatego trzeba brać pod uwagę, że być może my Jana Ciszewskiego gloryfikujemy i dodajemy mu blasku i splendoru, ponieważ był kurierem bardzo dobrych wiadomości. Cóż z tego, jeśli ktoś świetnie sprawozdaje mecz, jeśli ten mecz jest przegrany albo odpadamy. Wtedy ma szalenie utrudnioną rolę.

Borek: – Uważam, że legendy komentatora nie zbuduje się bez sukcesu sportowego. To jest podstawowy warunek. Gdy nie ma sukcesu, nie ma mowy, by komentator stał się rozpoznawalny i utkwił ludziom na dłużej w pamięci. Dlatego doradzam moim kolegom po fachu, żeby za bardzo się nie przejmowali, bo na końcu i tak liczy się kontent. Kto ma prawa telewizyjne, to ma za chwilę słupek i widownię.

Komentator Polsatu Sport zwraca także uwagę na to, że gdy sprawozdawca relacjonuje ważny mecz, np. reprezentacji Polski, i zdarzają mu się lapsusy językowe, to widzowie aż tak bardzo nie przykładają do tego wagi. A „Cisowi” błędy się przytrafiały. Począwszy od niepoprawnej wymowy nazwisk, przez złą interpretację decyzji sędziego po… stronniczość. Z tego względu Zaorskiemu pierwotnie nie przypadł do gustu komentarz Ciszewskiego. – Wydawał mi się szalenie szowinistyczny. Cały czas mówił tylko o Polsce, Polakach, lekceważąc rywali – przyznaje reżyser.

Trudno, by polski komentator nie faworyzował swoich rodaków, ale z tego tytułu dostało się Ciszewskiemu także od Daniela Passenta. W 1975 roku obsztorcował komentatora w felietonie na łamach „Polityki”: „W czasie meczu Ruchu z St. Etienne zdarzył się następujący wypadek. Piłkarz polski i francuski wyskoczyli w powietrze, przy czym nasz zawodnik całkiem niechcący kopnął Francuza w podbrzusze. Red. Ciszewski nie ma alibi. Tymczasem z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo współczucia dla cudzoziemca, który klęczał, trzymał się obiema rękami za bolesne miejsce i wręcz rył twarzą w ziemi, a potem otwierał szeroko usta jak ryba wyjęta z wody, usiłując złapać powietrze. Każdy mężczyzna wie, że ból taki zazwyczaj dość prędko ustępuje i kiedy Francuz wrócił do gry, red. Ciszewski skomentował cały incydent krótko: „Wiele hałasu o nic”. Gotów jestem umówić się z red. Ciszewskim i zrobić mu takie „nic”. (…) Skąd Jan Ciszewski wie, że kiedy kopnąć Francuza, to go nie boli, najwyżej »robi trupa«, zaś Polak cierpi naprawdę – tego nie wiem”.

Joanna Ciszewska: – Pewnie, że zdarzały mu się lapsusy. Ale myślę, że odnalazłby się w obecnych czasach, bo miał bardzo duży dystans do siebie. Dlatego wydaje mi się, że świetnie poruszałby się w mediach społecznościowych i jeszcze chętniej naigrawałby się sam z siebie. Te lapsusy zasadniczo były śmieszne, szczególnie w jeździectwie, gdzie łatwo coś pomylić. Wszystko w rękach konia? Tak, to było dobre (śmiech).

Zaorski przekonał się do Ciszewskiego, gdy poprosił go o pomoc przy serialu „Punkt widzenia”, z Bogusławem Lindą w roli głównej. – Kręciliśmy scenę, w której młodzi ludzie oglądają telewizję i dyskutują o swoich problemach. Pech chciał, że na taśmie, którą dostaliśmy z telewizji, ktoś skasował dźwięk. Janek to obejrzał i od razu wiedział, że to mecz Liverpoolu, że gra John Toshack. Na potrzeby serialu skomentował ten fragment, jakby pierwszy raz go oglądał. Ukłoniłem się nisko i powiedziałem: „Brawo, panie Janie”. Mnie to bardzo zaimponowało, bo nie było takiego dostępu do meczów jak teraz. Telewizja Polska dostawała tylko skróty bramek z lig zagranicznych, które były pokazywane w „Sportowej Niedzieli”. Stąd ci starsi komentatorzy mówią o pięknej bramce „stadiony świata”. Była taka audycja, w której pokazywano najlepsze gole.

Rozchwytywany

W czasach PRL nie było czegoś takiego jak rywalizacja o prawa telewizyjne. Dostępne były dwa kanały, a nieodzownym elementem piłkarskiego meczu był głos „Cisa”. Borek: – Tacy ludzie jak Ciszewski, Tomasz Hopfer czy Andrzej Feliks Żmuda to były ikony. W tym kraju znało ich pewnie 20 milionów ludzi, bo transmisja sportowa była świętem. Wtedy było trudniej zostać jednym z tych niewielu komentatorów, natomiast łatwiej było stać się rozpoznawalnym człowiekiem, gdy dochodziłeś do pewnego poziomu komentowania.

Ciszewski czerpał z tej rozpoznawalności pełnymi garściami. Zyskał znajomości nie tylko w świecie sportu, ale i sztuki czy polityki. Jego mieszkanie odwiedzały wybitne osobistości. – Czy był to Górski, czy pół reprezentacji naraz, czy żużlowcy, czy osoby związane z operą, jak Wiesiek Ochman, czy z malarstwem, jak Kazimierz Szmioth – wylicza córka słynnego komentatora. Wtóruje jej pani Krystyna. – Włodek Lubański, Grzesio Lato, Andrzej Szarmach, Zbyszek Boniek, Kazik Deyna, Robert Gadocha i „Kocik”, czyli nasz słynny bramkarz Jan Tomaszewski. Łazuka? Też! Gąsowski, Łapicki, Danuta Rinn, Hanka Bielicka. No, byli u nas wszyscy.

Joanna Ciszewska: – Czy mamie to nie przeszkadzało, że non stop mieliśmy gości? Ale ona przecież doskonale wiedziała, z kim się wiąże. Wynikały z tego pewne obowiązki towarzyskie.

– Czym mnie ujął? To był czarodziej! Gdy na ciebie spojrzał i zaczynał mówić, to wydawało się, że świat się zatrzymał – mówi nadal pełna zachwytu pani Krystyna, mimo że od tamtej pory minęło już ponad 40 lat. – Studiowałam medycynę w Poznaniu, później pracowałam jako lekarz neurolog w Toruniu. Pewnego razu odwiedziłam swoich znajomych w Wielkopolsce. On był chyba po jakimś meczu, poznaliśmy się w restauracji. Zapytał, gdzie mieszkam, na co odpowiedziałam mu zgodnie z prawdą. I po jakimś czasie znalazł mnie w Toruniu! Sprawdził wszystkie szpitale, by do mnie dotrzeć. Od tego zaczęło się wielkie uczucie. – W 1976 roku urodziła się nasza córka, poznaliśmy się więc dwa albo trzy lata wcześniej. Pobraliśmy się w 1975 roku. Nie, żebym była pruderyjna, ale tak to wyszło. Byłam od niego 16 lat młodsza.

Zanim Jan Ciszewski związał się z panią Krystyną, miał na koncie dwa małżeństwa. Jako że wokół jego osoby narosło sporo plotek, także i w tym przypadku go nie oszczędzono. Przez wiele lat w środowisku kolportowana była informacja, jakoby pierwszą żonę… przegrał w karty. Okazało się to na szczęście ponurym żartem. Powód rozwodu był inny. Pierwsza z kobiet, które zaciągnęły go na ślubny kobierzec, zakochała się podczas rejsu w kapitanie statku i małżeństwo stało się przeszłością. A Ciszewski, który wykupił jej wycieczkę, zażądał od organizatorów zwrot kosztów. I podobno odzyskał pieniądze.

Krystyna Ciszewska: – Z pierwszego małżeństwa miał córkę Janinę, która jest kilka lat ode mnie młodsza. Drugie małżeństwo też się rozpadło, ale nie wiem, z jakich powodów. Nigdy w to nie wnikałam. Ale może obie byłe żony wolały taki schemat, że mąż wraca do domu od razu po pracy, o 15 jest obiad, a o 18 kolacja. Natomiast Janek był ciągle w pracy, po prostu ją kochał. On miał to we krwi. Do niczego się nie przymuszał, nie narzekał, że musi pojechać tu czy tam. Nie! On po prostu kochał pracę. Według mnie hierarchia była taka: konie, praca i ja. Ale muszę panu powiedzieć, że był wspaniałym człowiekiem.

Joanna Ciszewska: – Tata już nie żyje, a ja jestem osobą bezpośrednią, więc mogę powiedzieć wszystko. To była trochę dramatyczna sytuacja. On był wcześniej w jakimś związku, z którego narodziła mu się córka, aczkolwiek do końca nie wiedział, czy to było jego dziecko.

Krystyna Ciszewska: – Od chwili, gdy nasza córka przyszła na świat i dałam jej na imię Joanna, to Janina zmuszała swoich znajomych, by mówić do niej Joanna. Do tego była patologicznie zazdrosna: o mój wygląd, o mój zawód, o to, że jestem wyrozumiała.

Joanna Ciszewska: – Ta osoba miała duży problem z tym, że ojciec nie jest blisko niej. Na dodatek po śmierci ojca wytoczyła mojej mamie sprawę, że ściągała z zagranicy leki, którymi go otruła. Zupełny odjazd.

Krystyna Ciszewska: – Gdy wzięliśmy ślub, mój mąż spytał mnie, czy chcemy sprzedać mieszkanie w Katowicach. Powiedziałam mu, żeby zostawił je swojej pierwszej córce, żeby miała na start w dorosłe życie. Od czasu do czasu podjeżdżaliśmy do niej tam na Śląsk, gdy był mecz albo z okazji Wszystkich Świętych na grób jego mamy, którą kochał nad życie.

Joanna Ciszewska: – Pewnego razu zadzwonił do mnie znajomy i mówi, żebym kupiła „Super Express” i na pewno tego nie pożałuję. No więc podbiegłam do kiosku, kupiłam, a tam na jednej z pierwszych stron nagłówek: „Joanna Ciszewska, córka legendarnego komentatora sportowego, Jana Ciszewskiego, lat 54, księgowa”, a obok zdjęcie jakiejś pani, która w wywiadzie odpowiada na pytanie, czy wykorzystywała kiedyś to, że miała sławnego ojca.

Krystyna Ciszewska: – Czy z racji popularności miał dużo adoratorek? Nie jestem osobą, który wierci dziurę w brzuchu. Nie pytałam, z kim się spotykał, kogo poznał i czy był mi wierny. To nie jest mój styl. Ale myślę, że dużo kobiet do niego wzdychało.

Joanna Ciszewska: – Skontaktowałam się z gazetą i okazało się, że materiał został kupiony od jednego z dziennikarzy. Gdy do niego dotarłam, okazało się, że tak naprawdę sam do końca nie wiedział, skąd zna tą panią (śmiech). Najwidoczniej bał się ewentualnych konsekwencji, bo był tak zdenerwowany, że ręce mu się trzęsły. Pozwoliłam sobie zapłacić za herbatę i sernik, a na odchodne powiedziałam, żeby już tego nie robił.

Krystyna Ciszewska: – Gdy mój mąż skończył 50 lat, było przyjęcie m.in. z Jaroszewiczami, a Janek uhonorował mnie jednym zdaniem: „Krysia jest moją pierwszą i ostatnią żoną, a przede wszystkim najlepszą!” (śmiech).

Uznanie

17 września 2017 roku, w wyniku dekomunizacji ulic, jedną z warszawskich arterii przemianowano na imienia Jana Ciszewskiego. Wcześniej jej patronem był Józef Ciszewski, członek Polskiej Partii Komunistycznej i komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. To, że znajduje się nieopodal ukochanego przez „Cisa” Służewca, to zupełny zbieg okoliczności.

O Ciszewskim nie zapomniała żużlowa brać. Już niespełna rok po jego śmierci odbył się pierwszy memoriał jego imienia. W ciągu 39 lat zawody wygrywali tacy uznani żużlowcy jak Tomasz Gollob, Tony Rickardsson, Liegh Adams czy Nicki Pedersen. Ostatnia edycja imprezy miała miejsce w 2012 roku. Niezmiennie natomiast słynny komentator jest patronem stadionu Czarnych Sosnowiec.

Z kolei od blisko dziesięciu lat imię słynnego komentatora nosi szkoła podstawowa w niewielkim Waleńczowie pod Częstochową. – To był wybór całej społeczności szkoły i lokalnego środowiska. Na pewno to, że redaktor Radia Katowice Zdzisław Makles jest z Waleńczowa, też miało znaczenie – mówi Dorota Pawelak, obecna dyrektor placówki.

Pierwotnie uroczystość miała się odbyć 2 czerwca 2007 roku. Na przygotowania do największej imprezy w dziejach liczącej nieco ponad tysiąc mieszkańców wsi wydano pięć tysięcy złotych. Przyszykowano już pamiątkową tablicę, zaproszono gości związanych z redaktorem, a na budynku szkoły zawisło już logo z jego podobizną. W dzień uroczystości gruchnęła jednak wiadomość, że Ciszewski był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. – Impreza została odwołana dosłownie w ostatniej chwili – mówi Pawelak. Do sprawy wrócono po nieco ponad roku i 21 czerwca 2008 roku Ciszewski ostatecznie został patronem waleńczowskiej podstawówki.

Sprawozdawca

– Współpraca z SB? Nic o tym nie słyszałam. Czasem chodziliśmy na kolacje do naszego przyjaciela z UB, Moczara, ale z tego, co mi wiadomo, spotykaliśmy się na niwie towarzyskiej. A czy mój mąż współpracował z nim też na innych płaszczyznach? Nie wiem. Kiedyś było to ściśle tajne i się o tym nie mówiło – twierdzi Krystyna Ciszewska, a w jej głosie nie ma nutki zawahania.

Gdy pytam o to jej córkę, ta niemal zanosi się śmiechem. – Oczywiście, że współpracował, inaczej nie mógłby wyjechać za granicę. Wiem, że w mediach zrobiła się duża burza, ale patrzyłyśmy na to z mamą z przymrużeniem oka. No dobra, mama uważała to za bezczelne. Media zawsze szukają sensacji, a tak naprawdę była to zwykła rzecz – zaznacza Joanna Ciszewska.

Temat bagatelizuje również Garlicki. – Był znanym dziennikarzem, często wyjeżdżał za granicę, więc siłą rzeczy służby musiały się nim zainteresować. Ale nie chciałbym rozwijać tego tematu, bo to nie była moja działka. Z SB współpracowało tylu różnych ludzi, i to takich, po których nikt by się tego nie spodziewał. Byli to i zawodnicy, i trenerzy. Znane powszechnie nazwiska, a okazało się, że też chlapali językiem, donosili. Nie były to dobre czasy… Świeć, Panie, nad ich duszami, bo niektórych już nie ma.

Tej kwestii nie chce rozwijać także Oślizło. Do momentu pytania o SB wieloletni piłkarz Górnika opowiadał o „Cisie” z wyraźnym animuszem, ale naraz zmienia ton. – Wie pan co, proponuję, żebyśmy na tym zakończyli naszą rozmowę. Proszę się na mnie nie gniewać, ale mam gości, oderwał mnie pan od stołu – rzuca Oślizło. Odpowiedź na reakcję Oślizły znajdujemy w „Dzienniku”.

„26 lutego 1971 roku kapitan Ryszard Wanik, starszy inspektor Grupy VII Wydziału II KW MO w Katowicach (kontrwywiadu), napisał do swego przełożonego „Raport o zezwolenie na utrzymywanie kontaktu operacyjnego z Janem Ciszewskim” – napisał 2 czerwca 2007 roku „Dziennik”. Wanik powoływał się na to, że komentator często wyjeżdża za granicę oraz „wszedł w kontakt z szeregiem dziennikarzy prasy kapitalistycznej, głównie sportowej”. Wniosek zatwierdzono i został zarejestrowany jako „Sprawozdawca”.

Podchody SB pod Ciszewskiego rozpoczęły się 9 marca 1970 roku. Wanik wraz z przełożonym, majorem Mirosławem Rakiem, spotkali się z redaktorem w katowickiej kawiarni w celu przeprowadzenia rozmowy operacyjnej. Powód był jasny: następnego dnia Ciszewski wyjeżdżał do Szwecji na mistrzostwa świata w hokeju grupy A. Niedługo później czekał go słynny trójmecz między Górnikiem Zabrze a AS Roma o wejście do finału Pucharu Zdobywców Pucharów.

„Do Rzymu przyleciałem z 1-dniowym opóźnieniem. Kierownictwo ekipy zachowywało się kulturalnie i zdyscyplinowanie, podobnie jak zawodnicy. (…) W Wiedniu, gdzie drużyna Górnika Zabrze nocowała, powitał nas kompletnie pijany obywatel Bilig i dopiero kierownik placówki obyw. Szmidt był w stanie cokolwiek załatwić, przy czym pierwotnie proponował nam spanie i czekanie na samolot w fotelach poczekalni dworca lotniczego w Wiedniu. Nie zauważyłem także ze strony »górników« żadnych prób szmuglu ani prób nielegalnego przewożenia dewiz” – donosił Ciszewski.

Gdy zabrzanie grali w Danii i Anglii, „Sprawozdawca” donosił: „Z uciekinierem z Polski niejakim Kochem i innym Polakiem z NRF kontaktowali się następujący członkowie ekipy Górnika: dr Janusz Korycki, Henryk Latocha i Rainer Kuchta”.

Kapitanem śląskiej drużyny był Oślizło. „Dziennik” napisał, że po zapoznaniu się z częścią notatek „Sprawozdawcy” był szczerze zaskoczony. – Nigdy bym nie przypuszczał, że „Cis” w jakikolwiek sposób był powiązany z SB. Naturalnie, wszyscy staraliśmy się wtedy jak najmniej mówić na drażliwe tematy polityczne, a w czasie wyjazdów na mecze za granicę uważać, z kim się spotykamy – stwierdził Oślizło.

– Wtedy niemal każdy z dziennikarzy sportowych współpracował ze służbami w ten czy inny sposób. Ja też. Z każdego wyjazdu zagranicznego musieliśmy pisać sprawozdania, a po powrocie czasem wzywano na „spowiedź” – mówił „Dziennikowi” Tadeusz Janik z Radia Katowice.

SB nie chwaliła sobie współpracy z Ciszewskim. Wanik narzekał, że nie jest zbyt aktywny, swoje obowiązki traktuje wybiórczo, a kwestię osobistych kontaktów za granicą zbywa milczeniem. Nietrudno odnieść wrażenie, że redaktor grał bezpiece na nosie. Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie przystał na propozycję SB, mogło się to równać z końcem, a przynajmniej zahamowaniem kariery dziennikarskiej. – Skoro korzystał z paszportu, to nie mógł powiedzieć, że w d*** ma Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, bo to by było bez sensu. Był w takiej sytuacji, że nie dało się inaczej – tłumaczy przyjaciela Łazuka. Teczka Ciszewskiego w archiwach IPN zawiera 136 stron, ale tylko część z nich to donosy. Reszta to analizy i raporty esbeków oraz materiały milicyjne.

Z usług „Sprawozdawcy” zrezygnowano 20 stycznia 1973 roku. Według kapitana Mieczysława Mosura z katowickiego kontrwywiadu SB Ciszewski był „nieszczery w stosunku do SB, a fakt współpracy wykorzystywał do swych celów prywatnych”.

To nie koniec mrocznej przeszłości słynnego komentatora. W latach 1964–1968 działał jako Tajny Współpracownik organów Milicji Obywatelskiej, ps. Walek. Pozyskanie go przez MO nie tyle odbyło się bez oporów co Ciszewski sam zaproponował współpracę. Podczas rozmowy werbunkowej zaznaczył, że „będzie mógł udzielać informacji interesujących organa MO, ponieważ cieszy się zaufaniem w swoim środowisku i zdobycie jakichkolwiek informacji nie będzie sprawiało mu trudności”. Skąd takie podejście Ciszewskiego? Według „Dziennika” komentator był wdzięczny MO, że uniknął kary za nielegalny handel zegarkami.

Także i w tym przypadku to redaktor rozdawał, nomen omen, karty. Co prawda podczas werbunku przekazał informacje o osobach, które topią w hazardzie wysokie pieniądze, ale później nie był już tak skory do współpracy. Jak ocenił „Dziennik”, napisał jedynie kilka donosów, i to nieszkodliwych.

Hazard

Właśnie wspomniany hazard sprawiał mu najwięcej kłopotów. W 1958 roku zwolniono go z Radia Katowice, a jakiś czas po ponownym zatrudnieniu został zawieszony na dwa lata. Ciszewski przegrywał znaczne kwoty w karty i zadłużył się u ludzi z różnych sfer. Dochodziło do sytuacji, że wierzyciele pojawiali się w redakcji, by odebrać swoje pieniądze. – Problemy z hazardem? Niestety je miał. I to nie trochę, a wiele – przyznaje Jaroszewicz. – Nie za bardzo je rozumiem, bo nie jestem nałogowcem, a hazard nie jest niczym innym jak uzależnieniem. To normalna choroba. Można pić wódkę, a nie być alkoholikiem. Na pewno przeszkadzało mu to w życiu, aczkolwiek starał się, żeby miało to na niego jak najmniejszy wpływ. Są ludzie, którzy dla hazardu, czy też ogólnie dla nałogu, są w stanie zrobić wszystko. A on nie – dodaje.

Podobnie do tej kwestii podchodzi Łazuka. – To był jego problem, bo to on płacił, a nie ja. Odkryłem w sobie dzięki temu jedną rzecz: mam sporo nałogów, ale jeden jedyny, w który nie dałem się wciągnąć, to hazard. W ogóle mnie to nie interesuje, mam do tego dwie lewe ręce – zapewnia aktor i piosenkarz.

Jaroszewicz zaznacza, że hazard nie zawładnął całkowicie życiem „Cisa”. – Nie był aż takim nałogowcem, który wymiata z domu wszystko i żyje w czterech pustych ścianach. Nigdy też nie usłyszałem od niego: „Słuchaj, daj mi pięć stów, bo nie mam, a idę na konie”.

Większego problemu nie widzi też Krystyna Ciszewska. Wdowa po komentatorze mówi, że „nigdy z córką nie żyły w biedzie i nie miały problemów finansowych”. – Janek powtarzał mi, że jak mógłby sobie to odpuścić, skoro wypił to z mlekiem mamy, którą kochał nad życie? Ona też obstawiała wyścigi konne. A ile zarabiał i ile z tego przeznaczał na zakłady i grę w karty? Tego panu nie powiem, bo zwyczajnie o to się nie pytałam – kwituje.

– Hazardzista? Z mamą bardzo bronimy go przed takim określeniem. Hazardzistą jest się wtedy, gdy ta gra jest nałogowa, a do tego krzywdzi otoczenie i bliskich. Jak chociażby przez brak pieniędzy, niekończące się długi, znikanie z domu wartościowych rzeczy. Natomiast ojciec doskonale nad tym panował. On grał, bo lubił. Natomiast nigdy nie zdarzyło się, żeby z tego tytułu wynikały jakieś problemy – wtóruje Joanna Ciszewska. – Takie były czasy, nie było alternatywy w postaci innych rozrywek. Miał swoją stałą ekipę, która regularnie spotykała się i grała w pokera czy brydża. Aczkolwiek wiadomo, że hazard zawsze brzmi ciekawiej niż to, że ktoś po prostu lubił grać.

Ciszewski nie przynosił problemów do domu, ale w środowisku krążyły legendy o jego zamiłowaniu do zakładów. – Lubił typować gonitwy koni. Kiedyś powiedział mi: „Ach, Staszek, wiesz, ile ja sianka tym konikom zostawiłem”. Wiadomo, o co chodzi. Janek był hazardzistą – nie ma wątpliwości Oślizło.

– Często widziałem go na Służewcu, bardzo pasjonował się wyścigami konnymi. Znał się z wieloma dżokejami, z Jednaszewskim czy z Sałagajem. Mówiono, że od czasu do czasu przekazywano mu tajne informacje, kto może wygrać. Relacjonował zresztą najważniejszą gonitwę – Wielką Warszawską – zauważa Zaorski.

Reżyser wysuwa także ciekawą tezę, skąd wzięło się zamiłowanie Ciszewskiego do hazardu. – To dlatego, że miał niesprawną jedną nogę. Cały czas chciał pokazać, że jest mężczyzną, że ma pieniądze, że ma fart, a przede wszystkim, że jest pełnosprawny. To w pełni zrozumiałe. Pewnie 90 procent osób, które go kojarzyło, nie zdawało sobie sprawy z jego niesprawności. To jego inwalidztwo dopingowało go do roboty, a jednocześnie było powodem kompleksów. Z tego powodu chciał w dwójnasób pokazać, że jest w pełni sprawny.

Łazuka: – Nawet nie wypadało nam o tym mówić. Ale z drugiej strony pamiętam, jak kiedyś sam się zaśmiał, że „mam kontuzjowanego kolegę”. Tak że miał dystans do tego wszystkiego. To też dobrze o nim świadczy… A tak właściwie to z jakiego powodu miał krótszą nogę?

Mając dziewięć lat, Ciszewski tak niefortunnie skoczył z wozu pełnego siana podczas wakacji w Tymbarku, że zerwał ścięgno w prawej nodze. Później przytrafił mu się jeszcze wypadek na motocyklu, w wyniku którego doznał urazu biodra i skomplikowanego złamania prawej nogi. Na dodatek doszło do zakażenia krwi i gruźlicy stawu biodrowego. Na domiar złego trwała wojna, możliwości leczenia były ograniczone i Jankowi groziła nawet amputacja. Dzięki troskliwej mamie i czterem operacjom w Siewierzu udało się uratować nogę. – Był wtedy 12- czy 13-latkiem. On rósł, ale ta noga nie rosła razem z nim – opisuje Joanna Ciszewska. Prawa noga była krótsza o 12 centymetrów. – Na co dzień – dzięki protezie – nie miał z tym żadnego problemu. Nie miało to żadnego wpływu ani na taniec, ani na jazdę samochodem – przyznaje Krystyna Ciszewska.

Nastolatek próbował jeszcze jeździć na żużlu dzięki specjalnie dla niego przygotowanym motocyklu, ale na dłuższą metę rywalizacja z pełnosprawnymi konkurentami nie miała sensu. Joanna Ciszewska: – Musiał porzucić nadzieje o karierze sportowej. Ale co miał zrobić – skoro nie mógł jeździć, przynajmniej mógł to relacjonować i o tym opowiadać.

Prolog

Właśnie dzięki „czarnemu sportowi” zrobił pierwszy krok ku dziennikarstwu sportowemu. W 1951 roku, podczas zawodów żużlowych w Łodzi, po raz pierwszy nagrał swój głos na kasetę magnetofonową. Wypadł na tyle dobrze, że w kolejnym roku zadebiutował na antenie katowickiego radia podczas meczu piłkarskiego między Unią Chorzów a Budowlanymi Gdańsk. W 1953 roku wykonał kolejny krok w karierze, komentując piłkarskie spotkanie reprezentacji Polski z Czechosłowacją oraz zaliczając debiut zagraniczny podczas Międzynarodowej Sześciodniówki Motocyklowej. 1955 rok przyniósł mu hokejowe i szermiercze mistrzostwa świata. A na pięciolecie (!) przygody z mikrofonem udał się na zimowe igrzyska olimpijskie do Cortina d’Ampezzo.

Sukcesy zawodowe nie szły w parze z wykształceniem. Nie był w stanie skończyć żadnej z następujących szkół: Gimnazjum Handlowe w Sosnowcu, Państwowa Szkoła Pracy Społecznej w Mysłowicach, Ogólnokształcące Gimnazjum i Liceum dla Dorosłych TUR w Sosnowcu. Maturę zdał eksternistycznie w Ekonomicznym Technikum Energetycznym dla Pracujących. Miał wtedy 40 lat.

Koneser

Ciszewski czerpał z życia pełnymi garściami. Nie zważał zbytnio na idące za tym konsekwencje. Tadeuszowi Janikowi z Radia Katowice opowiedział o swoistym pojedynku z Adamem Sandurskim, olbrzymim zapaśniku Stali Rzeszów. – Zaczęliśmy od dwóch litrowych butelek gorącego mleka. Na rozgrzewkę, jak to określił olbrzym z rzeszowskiej Stali. Jajecznicę na boczku z 8 jaj każda, zjedliśmy ze smakiem. Potem on spałaszował 30 dkg sera szwajcarskiego i cztery bułki. Ja też. Za chwilę pojawiły się na naszym stole gliniane czarki z ciepłymi flaczkami. On wziął – ja spasowałem. Poprosił jeszcze o salceson, masło, świeży chleb, trochę miodu, słoik marmolady, dzbanek kawy i… 1 kg śląskiej kiełbasy! Powiedziałem: hola, przecenił pan moje możliwości, drogi kolego Sandurski. A on na to: panie redaktorze, jakżeż tak można – 10 dkg pan nie zje? Po czym odciął kawalątko, a z resztą uporał się tak szybko, że nawet tego nie zauważyłem.

– Nie był pijakiem, jak ktoś to kiedyś próbował wmówić. Wiedział, jak pić: do ryby białe wino, do mięsa czerwone, jak do kawy, to koniak, a w sylwestra – szampan. I nie spożywał alkoholu w jakichś litrowych ilościach, tylko tak jak normalny człowiek. Nikt go nigdy nie widział pijanego. Poza tym kochał jeść – zaznacza wdowa po komentatorze. – Był cukrzykiem, co brało się z tego, że był koneserem. Lubił bardzo różne alkohole: od likierów przez różnego rodzaju whisky i koniaki do cavy. I rzeczywiście się na tym znał. Podobnie było też z jedzeniem. A będąc cukrzykiem, nie można robić ani jednego, ani drugiego. Taki człowiek powinien się zdrowo prowadzić i zażywać leki. Natomiast jeśli nie robił ani jednego, ani drugiego, to musiało się tak skończyć – dodaje córka.

Ciszewski zaczął tracić właściwą sobie radość życia. Tak jak wcześniej na nic się nie uskarżał (Jaroszewicz: – Był wesołym człowiekiem, pomimo tego, że w zasadzie był kaleką), tak coraz bardziej doskwierała mu codzienność komentatora sportowego. I coraz częściej musiały mu chodzić po głowie słowa, które wypowiedział kiedyś podczas debaty w redakcji „Sportowca”: – To jest praca. Taka sama praca jak budujących za granicą cukrownie. Z tym, że oni więcej z tego mają, ponieważ żyją w tym kraju, czy w tym mieście przed miesiąc, dwa, rok. Coś poznają, widzą. A my? Ja od lat dwudziestu dwóch jeżdżę. (…) Zmęczenie czuję często. (…) Mój zawód nie jest właściwie doceniany i oceniany. Moje życie od 20 lat jest jedną wielką przykrością.

Epilog

Ostatnią imprezą sportową z udziałem Ciszewskiego był mundial w 1982 roku. – Jadąc na mistrzostwa świata w Hiszpanii, był już chory, ale nie mógł z tego zrezygnować – tak żył piłką nożną. Proszę pamiętać, że tak jak piłkarze, tak też dziennikarze mieszkali w hotelach bez klimatyzacji. Dla zdrowego człowieka były to ciężkie warunki, a co dopiero dla chorego. Wydaje mi się, że jeszcze bardziej nadwyrężył tam sobie zdrowie i dlatego tak szybko od nas odszedł – analizuje Zaorski.

Garlicki też zwraca na to uwagę. – Niestety nasze kierownictwo nie popisało się wtedy. A to nie był ten Jasiu z mistrzostw świata w 1974 roku. Był zmęczony i schorowany, nie miał już takiej werwy do tego wszystkiego. Poza tym to był okres stanu wojennego, każdy w naszej ekipie miał „anioła stróża”. A Jasio miał niewyparzoną gębę, lubił coś palnąć. Dlatego nie były to dla niego najlepsze okoliczności, musiał gryźć się w język.

By przetrwać mundial w Hiszpanii, faszerował się morfiną. Do tego dochodziły problemy logistyczne. Andrzej Makowiecki w swoim eseju „Espana ’82: nerwy, radość, zwątpienie, zwycięstwo” opisał, jak legendarny komentator musiał tułać się po meczu w Barcelonie przez pół nocy, aż w końcu znalazł schronienie w „wąskiej i dusznej klitce na poddaszu. Zza ścian dobiegały strudzoną gwiazdę polskiej telewizji radosne odgłosy uprawianej za pieniądze miłości”.

– Przez cały pobyt w Hiszpanii byłem w złym stanie zdrowia. Wróciłem zupełnie chory tak, że musiałem iść do szpitala. To – i rozgoryczenie ostrą krytyką – sprawiło, że istotnie chciałem początkowo dać za wygraną – mówił Ciszewski po powrocie z turnieju na łamach „Przeglądu Sportowego”.

W autobiografii Antoniego Piechniczka jest fragment mówiący o tym, że po powrocie polskiej delegacji z mundialu Ciszewskiego z lotniska zabrała karetka. – Dostałam z lotniska telefon, że mam przyjechać, bo czuje się słabo. Może oni chcieli wzywać tę karetkę, ale redaktor Ciszewski oznajmił, że to nie wchodzi w grę: „Tylko moja żona może mnie zabrać”. A gdy dojechałam na lotnisko, wszystko było już w porządku. Mimo to miał wybrać się do lekarza, ale czy to zrobił, to już nie wiem, bo go tak nie kontrolowałam – wspomina pani Krystyna.

Ciszewski niebawem odzyskał wigor. Nie zniechęciły go doszczętnie apele kolegów po fachu, by jeszcze przed finałem mistrzostw świata ściągnąć go do Polski, awaryjnie wysyłając w zamian Andrzeja Zydorowicza. – Powoli jednak przyszło zastanowienie. Więc miałbym w wieku 52 lat stać się emerytem? Porzucić swoją pracę, futbol, radio i telewizję, słowem to, co od trzydziestu lat jest moim życiem? Nie, nie zrobię tego! – mówił w rozmowie z „PS”.

Krystyna Ciszewska: Przed Wszystkimi Świętymi byliśmy jeszcze u znanego dżokeja Jerzego Jednaszewskiego na kolacji. Po 1 listopada dostał bólu brzucha. Na początku myśleliśmy, że to zawał serca. Zawieźliśmy go do kliniki Ministerstwa Obrony Narodowej, a gdy wzięli go na stół, okazało się, że ma marskość wątroby. Powiedziano mi wprost: nie ma praktycznie żadnych szans na przeżycie, zostało mu dziesięć dni. Mogła mu pomóc jedynie transplantacja wątroby, ale w tamtych czasach były to jakieś czary-mary. Wtedy wykonywano ją w szwedzkiej Uppsali, ale w grę wchodziły ogromne sumy pieniędzy, a do tego trzeba było jeszcze czekać na tę wątrobę, przez co to wszystko było niewykonalne. Nie było innego wyjścia – musiał umrzeć.

– Kiedy się dowiedziałam o problemach zdrowotnych? Na samym początku, gdy leżał w klinice, wydawało się, że nieźle to wygląda. Pewnego razu powiedział: „Słuchaj, niech mi szefowa kuchni zrobi mi ryż na mleku”. I go dostał. Niestety dwa dni później zapadł w śpiączkę i już z niej nie wyszedł. Ktoś mi kiedyś powiedział, że gdy Janek był w Ameryce, to dał się zbadać i dowiedział się, że miał marskość wątroby. Nawet jeśli tak było, nie dał po sobie tego poznać ani się nie skarżył. Taki już był. Szkoda, że umarł tak prędko… – zawiesza głos Krystyna Ciszewska.

autor Dariusz Dobek

Artykuł z roku 2017

foto:foto:Borowski/Reporter/East News

źródło:https://sport.onet.pl/pilka-nozna/jan-ciszewski-komentator-sportowy-or-mija-35-rocznica-smierci/msx0wcz

Nasza strona internetowa używa plików cookies (tzw. ciasteczka) w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. szczegóły

Niniejsza Polityka Plików Cookie określa zasady stosowania plików cookies przez Serwis RABATSENIORA.PL w związku z korzystaniem z Serwisu przez Użytkowników. 1. Stosowane przez Serwis Pliki cookies na stronie internetowej RABATSENIORA.PL umożliwiają personalizację wyświetlanych na niej informacji i dostosowanie treści do potrzeb Użytkowników. Ponadto są przydatne przy mierzeniu aktywności Użytkowników w serwisie, dostosowywania reklam produktów i usług do indywidualnych potrzeb Użytkowników. 2. Na stronie RABATSENIORA.PL są używane dwa rodzaje plików cookies: a) sesyjne– pozostające na urządzeniu Użytkownika, aż do opuszczenia strony internetowej lub wyłączenia oprogramowania (przeglądarki internetowej) b) stałe– pozostają na urządzeniu Użytkownika przez czas określony w parametrach pliku albo do momentu ich ręcznego usunięcia przez Użytkownika. 3. Serwis RABATSENIORA.PL wykorzystuje pliki cookies do: a) możliwości logowania i utrzymywania sesji Użytkownika na każdej kolejnej stronie serwisu b) dopasowania zawartości strony internetowej do indywidualnych preferencji Użytkownika, przede wszystkim pliki te rozpoznają jego urządzenie, aby zgodnie z jego preferencjami wyświetlić stronę c) do tworzenia anonimowych statystyk z wyłączeniem możliwości identyfikacji Użytkownika. 4. Brak akceptacji korzystania z plików cookie w Serwisie może częściowo ograniczyć możliwość korzystania z Serwisu. 5. Każdy Użytkownik Serwisu może w każdej chwili usunąć pliki cookies w swoim urządzeniu korzystając z odpowiednich opcji przeglądarki. 6. Pliki cookies wykorzystywane przez partnerów Serwisu, w tym w szczególności Użytkowników strony internetowej, podlegają ich własnej polityce prywatności.

Close